Dziedzictwo, czyli prześpij się z Diukiem de Crecy
Najczęściej pierwsze wrażenie przeważa o tym, jak nas widzą – czy to rozmowa o pracę, nowa znajomość, czy też czytany przez Was wstępniak.
Chcę tu oczywiście nawiązać do wrażeń po pierwszych partiach nowych gier.
W tym temacie zazwyczaj pierwsze wrażenie nas nie myli – widać, czy gra ma jakiś potencjał oraz czy nam stylowo(mechanicznie) odpowiada. Przy pierwszej partii nie odkryjemy oczywiście drugiego, czy piątego dna, ale zawsze jest jeden stały wyznacznik:
Chęć Zagrania Jeszcze Raz.
Ja po pierwszej grze poznany tytuły wrzucam do jednego z trzech worków:
– Moja,
– Solidna,
– Ciekawa…
Moja:
Kiedy pozycja ma intrygującą mechanikę lub nawet jakąś unikalną pierdołę – jak wielkie plastikowe koła zębate, mrówcze feromony, czy rosnące z tury na turę pupile (tak, łapię się na te wszystkie chwyty), to trafia do worka „Moja”. Tak, jak niektórzy na widok atrakcyjnej młódki zwykli mawiać „Ona będzie matką moich dzieci”, tak ja po partii w taką pozycję szukam już dla niej w myślach miejsca na półce (grze, nie młódce). Wiem, że będzie moja. Musi. „Ona będzie GRĄ moich dzieci” (kiedyś).
Solidna:
Na przestrzeni ostatnich miesięcy wciągnąłem dość mocno w gry mojego kumpla, Mandiego. Z czasem coraz częściej zaczął przynosić własne, nowe tytuły, z którymi wcześniej nie miałem przyjemności. Kilka tytułów (dosyć znanych) – rozłożył, wytłumaczył, zagraliśmy, złożyliśmy. Gry były dobre… solidne – nie mogę o nich powiedzieć złego słowa, ale… to tyle. Nic specjalnego. Żadnej „zahaczki”, żadnej krótkiej kołderki (po paru poznanych wcześniej tytułach Felda, tutaj miałem wrażenie, że tonę w pierzynie). Mógłbym w to zagrać raz jeszcze, nie ma problemu… ale… po co? Po co skoro są lepsze tytuły?
Szkoda mi zawsze takiego autora – zrobił porządną, dobrą grę, ale nie jest ona dość dobra, bo na rynku są też mistrzowie w swym rzemiośle.
Ciekawa:
Ostatnia kategoria ma nazwę dosyć umowną, można by rzec polityczną. Nie często mam styczność z takimi tytułami, ale właśnie z sytuacji, w których je spotykam, wynika przyjęty przeze mnie termin. Scenariusze są dwa:
1. Zauważyłem na rynku interesujący tytuł:
– kapitalna tematyka,
– innowacyjna mechanika,
– rewolucyjna forma rozgrywki,
– hype środowiskowy na tę pozycję,
– [tu jest miejsce na Twoją reklamę].
Biorę w ciemno! Czegoś takiego jeszcze nie mam, z czymś takim się jeszcze nie spotkałem! Super!
2. Ktoś ze znajomych przynosi jakąś nową grę.
Oba scenariusze kończą się tak samo: jeśli ludziom przy stole gra się podobała (a zwłaszcza gdy koleżanka, która ją przyniosła, jest w niej zakochana) powiem grzecznie, ale stanowczo, że jest… Ciekawa… ale widziałbym ją w płonącym piecu (grę, nie koleżankę).
I tu przechodzimy do meritum, czyli mojej przygody z panem de Crecy. Historia nie będzie długa, ale chodziło o to, by nadać wstępniakowi intrygujący tytuł (wszak klasyczny chwyt „na cycki” został już wykorzystany).
O grze „Legacy: The Testament of Duke de Crecy”, czy też „Dziedzictwo: Testament Diuka de Crecy” dowiedziałem się na przełomie czerwca i lipca przy okazji zapowiedzi nowości z Portalkonu. Ze wszystkich tytułów wskoczył na moją wishlistę tylko Tezeusz, ale Dziedzictwo obiecałem sobie gdzieś, kiedyś przetestować. Okazja trafiła się dosyć niedawno, na warszawskim Kolejk… Polconie.
W sobotnie popołudnie dorwałem Multiego w GamesRoomie, doskakuję, dopytuję. Mówi mi, że się zbiera, bo planowany czas pokazów Dziedzictwa właśnie się zakończył, zaraz ma prelekcję i ogólnie nie ma za bardzo czasu.
– Ale, ale, ale… – zacząłem.
– Dobra, wpadnijcie wieczorem do stoiska, coś się zorganizuje.
I wpadliśmy. Zorganizowaliśmy krzesła od sąsiednich stoisk, Multi usadził nas w rzędzie (4 osoby) niczym komisję śledczą i zaczął tłumaczyć.
Gra jest ogólnie ujmując o budowaniu własnego rodu: wżeniamy do rodziny bogatych lub wpływowych znajomych, rodzimy dzieci, zdobywamy tytuły, kupujemy pałace i przedsiębiorstwa. Wszystko zaś zgodnie z ideą naszego patrona (indywidualnego, tajnego celu), podążając za którym możemy zgarnąć na koniec nieco dodatkowych punktów.
Kulawo zrozumiałem szczegółowe zasady, ale zaczęliśmy. Gra szła w miarę płynnie, z biegiem czasu kolejne reguły się rozjaśniały, a posunięcia były coraz pewniejsze. Zasadniczo wrażenia z partyjki były dobre, grało się przyjemnie. Nie obyło się jednak bez kilku zgrzytów i niezbyt lubianej przeze mnie złej losowości, które uderzyły mnie dopiero, gdy analizowałem partyjkę „na zimno” podczas powrotu do domu:
– w mojej familii rodzili się sami synowie, a w puli postaci do pobrania (z którymi później można wyswatać nasze potomstwo) często, gęsto nie było żadnych kobiet,
– i tak nie trafiłem tak źle jak Beata, w której rodzie co druga ciąża miała komplikacje. Po drugiej, czy trzeciej komplikacji Multidej podając jej kartę dziecka dostrzegł, że po raz kolejny trafią jej się komplikacje. Wykorzystał więc chwilę nieuwagi większości graczy i starą dobrą zasadę „prezentuj grę tak, żeby ludzie wygrywali” i chyłkiem wsadził tę kartę pod spód talii, a podał kolejną.
Ku mej szyderczej radości z jego nieudanego podstępu – trafiły się tam kolejne „komplikacje przy porodzie”.
– w drugiej części gry jasne stało się dla mnie, że czas zacząć kupować „płaskie punkty”, czyli zamiast inwestować dalej w ich przyrost – wydać całe pieniądze na „Tytuły”, czy „Filantropię”. Niestety jeden ze współgraczy wpadł na ten pomysł tuż przede mną i zgarnął kartę filantropii z największym bonusem punktowym. Ja musiałem się zadowolić kartą o wiele gorszą, a reszty kasy już na nic do końca gry nie wydałem.
– ostatnim rozczarowaniem były indywidualne cele każdego z graczy. Mój był banalny – wystarczyło robić pod koniec gry dużo dzieci. Proste i skuteczne – nawaliłem… a raczej nastukałem mnóstwo punktów. Inni gracze mieli zadania typu „punkty za każdego naukowca”, „punkty za każdego Brytyjczyka w ostatnim pokoleniu”, czy „punkty za każdego Hiszpana – mężczyznę, który jest żonglerem, zyskał tytuł i nie ma bliskiego pokrewieństwa z Amerykaninem”.
Ostatni punkt chyba Wam obrazuje, że trochę przesadzam z tymi wadami, a zważywszy jeszcze na fakt, że jestem przewrażliwiony na punkcie losowości (a co za tym idzie karcianek) możecie sobie obciąć te moje narzekania o połowę. Skoro te niepokojące mnie czynniki nie przeszkadzały mi podczas samej gry, to prawdopodobnie w praktyce nie będą rażące. Nadal jednak mam wątpliwości co do balansu zadań. Tak, czy inaczej „Dziedzictwo” wzbudziło we mnie na tyle dużo obaw, bym nie kupował go w ciemno.
Solidna gra.
Nie wiem, czy to natłok konwentowych wrażeń, czy mikro-chipy Molocha, które wszczepia testerom Portal, czy jakieś holenderskie psycho-sztuczki, ale…
następnego ranka obudziłem się przekonany, że śniła mi się… partyjka w Dziedzictwo. Dziwne, bo mnie się nigdy nic nie śni, a na pewno nie planszówki.
Wstałem więc, zrobiłem kawę, usiadłem w fotelu i zadałem sobie pytanie:
Czy zagrałbym znowu w Dziedzictwo?
Półprzytomny Ja przytaknął mi głową.
I teraz mam problem. Zrobić nowy worek między „solidna”, a „moja”? Ale jak go nazwać…?
Bez sensu… może po prostu zagram w Dziedzictwo raz jeszcze przy najbliższej możliwej okazji… a potem pewnie jeszcze raz… i jeszcze… trzeba się przecież upewnić.