O Dobblach i taktyce na kłódki oraz matczynej miłości i Kwiattyzmie

– Halo.
– No cześć. Wisisz mi 40 zł.
– Co? Za co?
– Kupiłaś sobie Dobble.
– Jak to kupiłam?
– No normalnie, brakowało mi 40 zł do darmowej wysyłki, więc wrzuciłem dla Ciebie Dobble. Wspominałaś niedawno, że chciałabyś to mieć.
– Aha…

Beata była niezmiernie szczęśliwa, gdy pewnego zimowego popołudnia roku pańskiego 2014 otrzymała powyższą informację. Wszakże zawsze marzyła o tej grze…
No dobra, nie zawsze… tylko jej się podobała…
No dobra, zagraliśmy w to kiedyś… raz…
I to było półtora roku wcześniej.

To tak słowem wstępu skąd ta szybka gra na spostrzegawczość wzięła się na naszej półce. Nim jednak o samej grze – wspomnę o pewnym niepokojącym syndromie, który u siebie czas jakiś temu zauważyłem.

Swego bronicie, cudzym gardzicie

Lubię mieć rozeznanie w grach, a co za tym idzie mam sporą rotację gier. Trafiają do nas gry lepsze i gorsze. Czasem zdarzy się brylancik, którego nie potrafimy nie wyciągać na stół i łoimy weń bez przerwy przez kilka miesięcy – tak na przykład ostatnio było z „Legendary”. Inne tytuły zostają uznane za bardzo dobre, otrzymują Okejkę i trafiają na stałe do kolekcji, by leżeć i kurzyć się na półce przez kolejne półtora roku nim zostaną rozegrane po raz drugi.

Nie chodzi wszak o to by znaleźć dobrą grę i w nią ciągle grać, ale o to by takiej grze przybić „Seal of Approval” i odłożyć na półkę, przygotowując swą kolekcję na mityczne „piękne czasy”, kiedy to już przestaniemy poszukiwać najlepszych, różnorodnych tytułów i zaczniemy się cieszyć z grania w nie.
Wszyscy wiemy, że taka filozofia planszówkowa jest niczym nie podparta i wielce utopijna, ale co z tego…
Po więcej informacji na temat Kwiattyzmu zapraszam na tę stronę.

My zaś wróćmy do tematu:

Gry trafiają nam w łapki różne, ale kiedy jest to gra słaba, staram się im dawać drugą szansę, usprawiedliwiać, czy tłumaczyć, że tylko te dwie zasady są złe, a poza tym gra byłaby dobra… albo że graliśmy w za mało osób… albo nie rozgryźliśmy jeszcze stylu gry – to na pewno dlatego… Jeno matka usprawiedliwiająca swe dziatki i nie zauważająca ich wad.
Gdy natomiast ktoś ze znajomych przyniesie grę – z automatu ma ona niższą ocenę, wydaje się przeciętna, niczym nie wyróżniająca się, czy zwyczajnie nudna. A jak z natury jest słaba to już w ogóle! Szmelc! Nie widzę tego po sobie, widzę to po tym, że Belfort, Pokolenia, czy Hanabi – które swego czasu przyniósł do nas Mandi wydały się paradoksalnie mówiąc – bez fajerwerków… zaś sam trzymałem w kolekcji takie gniotki gry jak Czerwony Listopad, Jaskinia, czy Goblins Inc. – wobec których każdy wokół mi mówił, że niespecjalnie im się podobały, że za nudne, że bez polotu. Szersza perspektywa pozwala zauważyć własne niedoskonałości w postrzeganiu. Kończąc słowo wstępu, które jak to zwykle u Malasha bywa – rozciągnęło się niczym terytorium Rosji – przypomnę, że w końcu Dobble to nie moja gra – to gra Beaty i przez taki pryzmat została przeze mnie przyjęta.

Tym, którzy znają doskonale Dobble, a weszli do tego wpisu skuszeni filozoficznymi bredniami i specyficznym humorem autora – pozdrawiam i dziękuję za uwagę.
Po więcej filozoficznych bredni i specyficznego humoru zapraszam na tę stronę.

Dobble

Dużo zasad to to nie ma. Złożonej, wciągającej mechaniki też, a klimatu za grosz… a jednak gra jest bestsellerem i hitem imprez. Ot, mamy talię ponad 50 okrągłych kart z różnymi symbolami, z czego zawsze między dwoma dowolnymi kartami w grze znajdzie się dokładnie jeden wspólny symbol. Podczas gry musimy ten wspólny symbol znaleźć i nazwać by odpowiednio do wariantu: zgarnąć kartę dla siebie, lub zejść z karty, redukując swój stosik. W puszeczce znajdziemy bowiem instrukcję z kilkoma wariantami gry, które na pierwszy rzut oka wydają się takie same, tylko postawione na głowie, czy wywinięte na lewą stronę. Ewidentnie wyróżnia się tylko wariant pozwalający wrzucać swoje karty innym graczom. Iście nieuczciwy, ale jakże satysfakcjonujący!

Jeśli nigdy nie mieliście przyjemności z tą grą zapraszam tutaj do wypróbowania online wersji jednoosobowej.

Wrażenia

W grze odczuwamy niebywałą presję. Ta gra to czysta spostrzegawczość – podobnie jak Jungle Speed. Gdy znajdziemy już wspólny symbol naszej karty i karty leżącej na środku stołu, to w 90% przypadków okazuje się, że ktoś uprzedził nas o ułamek sekundy i gdy już sięgaliśmy po kartę i już prawie położyliśmy na niej nasze paluchy – „KSIĘŻYC!” – kartę zabrał ktoś inny. Szukamy więc dalej, wyprowadzeni z równowagi tym nikczemnym czynem. „PIES!” Znów ktoś zabrał obecną kartę. Patrzymy od nowa. Trzeba wyciszyć umysł, skoncentrować się… <głeboki wdech>… O widzę! Buzię widzę w tym tęczu! To Piorun!

<bullet-time>

Prawica ma leci naprzód, jeno husaria polska, nie lękając się wrogów i tratując wszystko na swej drodze. Zaraz dosięgnę tej karty! Zaraz chwała spłynie na mnie, a talia ma posiądzie kolejny punkt!
Z ust mych dobywać zaczyna się dźwięk słowa „Piorun”.

– „PPPIIIIIIIIIOOOOOO……”
– ZNAK

</bullet-time>

– …RUN.

I siedzę jak ten pacan, z rękę z przodu i porażką wymalowaną na twarzy. Rzucam mięsiwem w przestrzeń nad grą, gdzie od początku partii uzbierał się już wiejski stół. Patrzę na kolejną kartę i nim zdążę przenieść wzrok celem analizy porównawczej, po mej prawicy daje się słyszeć głos:

– KŁÓDKA!

<bullet-time>
Karta znika, a z nią me marzenia na zwycięstwo… i kolory… i dzieciństwo niewinne. Czemuś tak okrutny zły losie, który…
</bullet-time>

– KŁÓDKA!
– Coo…?
– KŁÓDKA!
– …
– KŁÓDKA!
– Znowu…?!

Kaczor siedzi, zgarnia kolejne karty powtarzając wciąż to samo słowo. I ma skubaniec racje, na tych kartach ciągle są kłódki.

– KŁÓDKA!

I tak 5 kart pod rząd. Mniejsza o to, że to jego jedyne 5 punktów od początku gry, bo ciągle Beata nas łoi jak chce. Taktyka na kłódki miecie.

– IGLO! – słyszę z drugiej strony.
– IGLO! IGLO!

Ręce mi opadają, karty odkładam przed siebie. Patrzę z niedowierzaniem co się wokół mnie dzieję. Patrzę na Kaczora, on patrzy na mnie, a z boku – jeno muzyka – słyszeć się dają kolejno:

– PIES! DRZEWO! KLAUN! ŻÓŁW! ŻÓŁW!

Patrzymy dalej na siebie, wiedząc, że szans już nie mamy, uśmiechamy się szeroko…

W końcu śmiech to ostateczna reakcja na absurd i bezsilność.
Koniec. Przegrana i sromota.

– Jeszcze raz! – mówię, tasując na szybko karty i rozkładając każdemu po jednej.

Ocena

Dobble nie jest grą ambitną. To szybki, prosty filler. Nie mogę powiedzieć, czy Wam podejdzie, czy nie. Jej grupą docelową są planszówkowe żółtodzioby, a nie jakiś konkretny rodzaju gracza, który – jeśli lubi podobne gry – polubi i tę. Ja na przykład z gier na spostrzegawczość uwielbiam Panic Lab, ale Dobble już mniej. Doceniam jednak to czym są Dobble i czasem w nie zagram, jeśli ktoś zaproponuje.

Cóż, trzeba się samemu przekonać i zagrać… z ludźmi.
Poczuć tę niemoc, gdy zabierają Ci kartę sprzed nosa, albo to niedowierzanie i po pierwszej partii wpatrywać się pół minuty w swoją jedyną kartę, wmawiając innym, że „na mojej karcie nie ma symbolu wspólnego z tą drugą”.
To po prostu trzeba poczuć – doznać swej ułomności wzrokowej, a potem wmawiać sobie, że to tylko w grze jesteśmy tacy ślepi.

Zdjęcia z galerii pochodzą z serwisu BoardGameGeek.

PS. I’m back, baby!