Ooo, ja chcę jeszcze raz! – Pandemia
Nowości. Masa nowości. Masa tytułów. Mnóstwo pudełek, gier. Dobrych gier. Cały regał dobrych gier. Kiedyś były trzy gry, w które grało się w kółko. Teraz są ich dziesiątki. Na żadną nie ma czasu poświęcać specjalnie dużo uwagi. W Cyklady nie grałem półtora roku, w Resistance rok. Robinsona, czy Basilicę ostatnio ściągałem z półki w lutym. To nie są złe tytuły, to dobre tytuły, bardzo dobre. Za nic się ich nie pozbędę… ale ciągle jest w co grać. Sporo gier stoi na półce nieogranych. Ciągle nowe tytuły, stała rotacja.
Na każdym naszym spotkaniu jeden tytuł pojawia się na stole raz (filery to wyjątek), po czym wyciągany jest kolejny. Ostatnio jednak sytuacja ta się zmieniła. Po przegranej partyjce wszyscy przy stole – niczym osioł ze Shreka – stwierdzili jednogłośnie: „Ooo, ja chcę jeszcze raz!”.
Ta gra nazywała się PANDEMIA.
Faza na kooperację
PANDEMICa (oryginalna nazwa) kojarzyłem od dawna. Na Zjavie ’13 znalazła się okoliczność zagrania. Miałem wtedy fazę na kooperację. Kilka tygodni łojenia w Robinsona utwierdziło mnie w przekonaniu, że te śmieszne kooperacyjne gry, gdzie nie ma jednego zwycięzcy, nie koniecznie musza być takie złe. Musiałem więc sprawdzić, czy polubiłem koperację, czy Robinson to wyjątek.
Najpierw zagraliśmy w zmęczyliśmy Ghost Stories. Taka tam turlanina. Pod koniec partii monotonia i prostota mechaniki osiągnęły poziom 5-godzinnej transmisji obrad sejmowych. Jedyne co było słychać przy stole to: „Hura. Zabiłem ducha. Teraz Ty.” oraz „O… nic nie zabiłem. Teraz Ty”.
Następnie zasiedliśmy do Pandemica. Gra była przyjemna, przyzwoita, ale bez wielkich fajerwerków (nie kojarzyć z Hanabi). Pokonaliśmy grę, uratowaliśmy świat, takie tam. To nie Robinson. Nie ma sześciu scenariuszy, wybory są oczywiste, a jak przejdę grę na najwyższym poziomie trudności to już mi się nie będzie chciało do niej siadać. Chętnie jeszcze w to zagram, ale serca mi nie stopiło.
Tym razem się uda!
Ostatnio kumpel przyniósł swój egzemplarz Pandemii – polskiej wersji niedawno wypuszczonej przez wydawnictwo Lacerta. W sumie czemu nie – pomyślałem, można pyknąć, tylko Andrzej, ustaw najwyższy poziom trudności, wszak nie będziem farsy robić grając na średnim!
Godzinę później dostaliśmy w dupsko.
Gramy jeszcze raz! Jeszcze raz! Teraz się uda!
Wow, ale mamy kombo postaci! Teraz to będzie łatwizna!
Pół godziny później dostaliśmy w dupsko bardziej.
Wybory wcale nie są takie oczywiste. Owszem, gra jest losowa. Czasem po prostu po wyciągnięciu karty Epidemii wyciągniemy od razu miasto, które stanowiło jedyny newralgiczny punkt na mapie, a do którego kolejny gracz miał właśnie się udać. Tak po prostu bywa, trudno. W kilku momentach czułem, jakbyśmy podejmując pewne działania grali w rosyjską ruletkę i igrali z losem. Ocenianie ryzyka decyzji to bardzo istotny i przyjemny aspekt Pandemii, a że statystyka jest zimną suką wiemy wszyscy nie od dziś.
Przed pierwsza partyjką powiedziałem: „Jak już pokonamy trudny, to następnym razem sztucznie zawyżymy poziom dodając kolejną kartę epidemii”. Teraz wiem, jakim głupcem byłem i wątpię by fizycznie było możliwe zwycięstwo na takich warunkach. Mniejsza jednak z tym. Pandemia jest grą przyjemną. Na tyle przyjemną, że nie trzeba zawyżać sobie poprzeczki, czy bić rekordów, aby mieć motywację do gry. Na tyle przyjemną, że można ją traktować jako dłuższy przerywnik między cięższymi tytułami, tudzież pozycję familijną…
No i jest jedyną grą, której krzyczeliśmy ZnadPlanszy: „Bis! Bis! Jeszcze jeden!”
Szczerze polecam.